Herb gminy Trzciana.

TEKSTY ŹRÓDŁOWE

Ferdynand Kita Kaczanowski - wspomnienia  pt. "Zapasy z historią na szczeblu kompanii"

   Ferdynand Kita Kaczanowski - ps. "Słowik" - był żołnierzem Armii Krajowej  III Kompanii Piechoty ("Karaś" - dowódca Leon Skumiel ps. "Murzynek"), I Batalionu ("Pszczoła") 12 Pułku Piechoty Armii Krajowej, do której wstąpił w wieku 16 lat.  Wspomnienie to jest fragmentem obszerniejszej pracy pt. "Z placów budów w Polsce i na świecie".

Ferdynand Kita Kaczanowski

ZAPASY Z HISTORIĄ NA SZCZEBLU KOMPANII
(Fragment wspomnień "Z placów budów w Polsce i na świecie")

Lata sielskie, anielskie

      Lata mojego dzieciństwa przypadały w okresie dużych przemian gospodarczych. Moi Rodzice pobrali się w 1926 r. Ojciec Stanisław Kita, miał wówczas 24 lata, Matka, Ge-nowefa z Brzegowych, zaledwie 18 lat. W wianie od dziadków otrzymali 3 ha ziemi we wsi Trzciana koło Bochni, 45 km od Krakowa. Aby rozpocząć nowe życie, musieli wybudo-wać nowy dom i zaczynać wszystko od początku. Zaciągnęli więc pożyczkę w Kasie Stefczyka i u szwagra Mamy, Ludwika, który wrócił z Kanady. Starszy brat Ojca, Jan wyemigrował w 1921 r. do Francji i tam pracował w kopalni rudy koło Lilie. Tam też wyjechał do pracy mój ojciec, pozostawiając brzemienną młodą żonę. Teraz na jej głowie pozostały problemy budowy domu i ewentualna spłata olbrzymiego długu. Tymczasem nadciągał najsilniejszy w historii kapitalizmu kryzys światowy lat 1929-1931. Nie oszczędził on również Polski a tym samym moich rodziców. W wyniku redukcji zatrudnienia, ojciec musiał w 1931 wrócić do kraju. Zastał dom drewniany, pokryty częściowo słomą i mnie, trzyletniego chłopca. To właśnie ja urodziłem się, gdy Ojciec przebywał we Francji. Dokładnie pamię-tam dzień przyjazdu Ojca. Autobus zatrzymał się przy drodze na Poręby, w pobliżu dziadków, gdzie mieszkałem z Mamą. Wysoki, barczysty mężczyzna, z czarnym wąsikiem i pierwsze ojcowskie uściski. Byłem dumny z moich rodziców. Wychowywany przez Mamę i chroniony przez babcię, która na wszystko pozwalała, byłem rozwydrzonym chłopcem. Ojciec budził respekt. Wystarczyło, że popatrzył swoim bystrym wzrokiem, aby mnie przywołać do porządku. Z zarobku za granicą wystarczyło na częściową spłatę długów u szwagra i odsetki w Kasie Stefczyka. Kraj pogłębiał się w kryzysie gospodarczym, a bezrobocie było coraz większe. Najmłodszy z 5-ciu rodzeństwa Ojca, Władysław, olbrzymim wysiłkiem finanso-wym ukończył Liceum w Bochni i po Studium Nauczycielskim w Krakowie szukał pracy. Otrzymał ją dopiero w 1937 roku w szkole powszechnej w Czchowie, koło Rybnika. Ojciec, silny jak tur mężczyzna, zakasał rękawy i zabrał się do kończenia domu. Zwoził taczkami z pobliskiej rzeczki żwir na podsypkę wysokich ponad 2 m murów, uprawiał zboże, ziemnia-ki, buraki, hodował krowy i świnie, chodził na odrobek za usługi konne przy orce i zwózce plonów.
Tymczasem przybyło mi dwóch braci: Janek urodził się w 1932, a Mietek dwa lata później. Rodzina była wspaniała, ale, co tu ukrywać żyło nam się coraz ciężej. Pamiętam rozmowy o planach co się kupi po sprzedaniu wyhodowanego wieprzka. Miały być dla dzieci nowe buty i ubrania. W przeddzień sprzedaży świni, zawitał do domu komornik. Za niespłacone oprocentowanie w Kasie - zasekwestrował właśnie wieprza, bo w domu nic poza tym wartościowego nie było.
        W lipcu 1934 roku mała rzeczka Stradomka , która płynie sto metrów od domu, wylała. W nocy z trudem udało się Rodzicom wynieść Jaśka i Mietka do dziadków na Poręby. Tak nazywano we wsi wzgórze, gdzie stał dom dziadka. Ja wieczorem zostałem zabrany przez stryja Józka. To co zobaczyliśmy na drugi dzień wokół naszego domu, to istna zgroza. Woda zalała połowę domu. Kury unoszone przez wezbrane falenie nie miały szans na ratu-nek. Z niedokończonej stodoły woda wyniosła młynek do odsiewu ziarna, który, niby tra-twa, bujał się po zalanym pastwisku i burakach, zanim rozbił się o poręcz mostka, też zalanego. Na szczęście wcześniej udało się wyprowadzić 2 krowy i świnię. Nadal istniała realna groźba zabrania domu i stodoły, gdyż niesione przez wodę drzewa silnie uderzały w zabudowania. Po 3-ch dniach woda opadła. To co było w domu i wokół, wprawiało w osłu-pienie. Namuliska sięgały 50 cm. W powietrzu unosił się nie do wytrzymania zapach stęchłego błota i resztek gnijących kur. Ubrania i pościel zniszczone. Ostatni wypiek z chleba z ziarna na przednówku rozmyty i spleśniały. Chodziliśmy wszyscy boso - nie było wtedy butów gumowych, zresztą i tak były by za niskie. Najpierw suszenie wszystkich ubrań i przedmiotów, potem oczyszczanie domu z mułu. Po spłynięciu wody i wysuszeniu pola, wokół domu i na przyległych działkach pojawiła się popękana skorupa. Wszystko to bardziej przypominało kraje afrykańskie, niż nasz wiejski krajobraz. Na całe szczęście około 2 ha ziemi było poza rzeką, na wyższych partiach, dzięki czemu część zboża i ziemniaków ocalało. Po kilku dniach nastąpiły silne opady ,ale rzeka już nie wylała i częściowo teren został oczyszczony z bagna i pyłu. Znów pojawiła się zielona trawa. Później przyszły jakieś komisje, ale poza kilkoma bochenkami sucharowego chleba, rodzina moja żadnej pomocy nie otrzymała.
        W 1937 roku dotarła do nas wiadomość, że w Krakowie farmerzy francuscy mają doko-nywać naboru robotników. Natychmiast udał się tam nasz Ojciec i z pośród paruset osób zo-stał wybrany do kontraktu na roboty. Proponowane zarobki nie były duże, ale Ojciec liczył, że po jakimś czasie uda mu się zatrudnić w kopalni, razem z bratem. Podpisał więc dwuletni kontrakt i wyjechał z powrotem do Francji. Pracował dużo ciężej niż poprzednio, ale zarabiał mniej, a ponadto przysyłane franki, miały coraz niższą wartość. Ale Mama mogła już wykarmić trójkę synów i spłacać kolejne odsetki w Kasie. Nagle, w lecie 1938 roku, pojawił się Ojciec. Okazało się, że tak jak planował, opuścił farmera i rozpoczął pracę w kopalni, koło Lilie. Po kilku tygodniach został przez policję francuską zatrzymany i wydalony. Jeszcze liczył, że kopalnia zwróci się o jego powrót, ale konsulat francuski nie wyraził na to zgody i wizy nie do-stał. Znów nastały ciężkie czasy. Wówczas Mama wzięła sprawy w swoje ręce i udała się do państwa w Krakowie, u których służyła przed wyjściem za mąż . Mąż pani, u której pracowała był, dyrektorem kopalni w Jaworznie i zgodził się na zatrudnienie ojca w oddziale kopalni w Krakowie. Praca polegała na przygotowywaniu stempli do kopalni, a z odpadów - produkowa-no drewno na opał. I znów rozpoczęły się lepsze, a nawet całkiem dobre czasy. Ojciec zara-biał około 100 zł miesięcznie. Po kilku miesiącach kupił rower i przyjeżdżał nim do domu na każdą niedzielę.
Tymczasem nadszedł rok 1939. Ja skończyłem trzecią Szkoły Powszechnej w Trzcianie. Uczony i wychowywany byłem przez wspaniałych nauczycieli, małżeństwo Młynarskich. Do dziś pamiętam jak z wielkim zaangażowaniem potrafili oni w tych trudnych czasach nauczyć nas tak wiele, a przede wszystkim wpoić nam miłość do Ojczyzny.
      W urzędzie gminy w Trzcianie zostało wystawione w oknie radio i mieszkańcy mogli słuchać komunikatów z zaostrzającego się konfliktu niemiecko - polskiego. Tutaj właśnie usłysza-łem miedzy innymi ministra Becka jak mówił, że nie oddamy Hitlerowi Gdańska i że nie oddamy guzika ziemi. Byliśmy tymi słowami podbudowani i pełni ufności. Tym bardziej musiał za-skoczyć komunikat podany przez radio w gminie 1 września 1939 roku, że wojska niemieckie wkroczyły w kilku miejscach do Polski, że trwają naloty i pierwsze starcia naszej armii. W na-stępnym dniu dobosz urzędu gminy odczytywał polecenia: wszyscy rezerwiści maja się zgłosić do najbliższych jednostek wojskowych. Pozostali, wraz z chłopcami powyżej 10-ciu lat mają się przygotować do ewakuacji w kierunku wschodnim, a wiec stronę Wiśnicza, Bochni i Tarnowa.
       Ojciec, mimo że miałem skończone już dziesięć lat, nie pozwolił na opuszczenie domu. Drogi pełne jednak były uciekinierów. Jechali wozami, na rowerach i szli pieszo z tobołami. Także i my spakowaliśmy, co cenniejsze rzeczy, ale ukryliśmy je w paryji, na Porębach, gdzie mieszkali dziadkowie. Paryją nazywano we wsi niedostępne miejsca, pełne krzewów, głogów i dzikiej róży.
      Ojciec, jak przystało na zdyscyplinowanego rezerwistę i patriotę, wyruszył na poszukiwanie swojej jednostki. Ale wrócił po dwóch dniach, gdyż rezerwistów już nikt nie potrzebował. Nieliczne jednostki wojskowe, zagubione, bez wyraźnych rozkazów, zdezorientowane nie wiedziały, co robić. Cywile wędrujący do wojska, wprowadzali jeszcze większe zamieszanie. W nocy 6 września z kierunku od Krakowa dało się słyszeć wystrzały armatnie, pojedyncze wystrzały i serie karabinów maszynowych. Następnego dnia rano, pasąc krowy, zobaczyłem kolumnę motocykli i maszerujących żołnierzy niemieckich. Rozpłakałem się. Ojczyzna na dziesiątki łat utraciła swą niepodległość.

I. Okupacja

     26 października 1939 roku Hans Franek proklamował Generalną Gubernię. Odtąd Polacy liczyli się tylko jako siła robocza. Co prawda w proklamacji Franek obiecywał, że zostaną za-chowane obyczaje i własność, ale zaraz dodawał o konieczności spełniania powszechnego obowiązku pracy. Odezwa kończyła się pogróżką, że wszystkie próby oporu będą stłumione z bezwzględną surowością za pomocą potężnego oręża niemieckiej Rzeszy.
      Do Trzciany przyjechało kilkudziesięciu Niemców, wspaniale umundurowanych, uzbrojonych i zmotoryzowanych. Na wcześniejsze polecenie zebrała się niemal cała ludność poczynając od 10 lat życia włącznie. Odczytano przez tłumacza podstawowe obowiązki i zakazy. Nie ominięto wspomnieć, jakie to szczęście spotkało Polaków, że Niemcy zaprowadzą wreszcie porządek i dobrobyt ! Poinformowano o utworzeniu dużej gminy złożonej z 13 wsi, utworzeniu posterunku policji granatowej i o rozpoczęciu nauki w szkole. Rozkazano złożyć wszystkie posiadane książeczki w urzędzie gminy, broń i radioodbiorniki. Z terenów przyłączonych do Rzeszy - zaczęli przyjeżdżać uciekinierzy. Do Trzciany przyjechały rodziny głównie z Poznańskiego i Pomorza. O nas przypomniała sobie rodzina Ojca z Katowic - Bujakowie. Wiedzieliśmy wcześniej, że Władysław Bujak zrobił wielką karierę, był wicewojewodą śląskim. Przed wojną Ojciec w biedzie nawet nie pomyślał, żeby zabiegać o pomoc w znalezieniu pracy. Teraz, kiedy zaczęło być coraz ciężej, przypomniano sobie o nas. Ale jakże można było odmówić gościny samotnej żonie z dwojgiem dzieci. 1 września spotkał ich tragiczny los. Władek wracał z narady w Warszawie pociągiem. I właśnie nadleciał pierwszy niemiecki samolot. Pociąg zatrzymuje się w szczerym polu. Ludzie uciekają i kryją w zaroślach. I wtedy kuzyn ojca, wicewojewoda katowicki Władysław Bujak ginie od pierwszej bomby. Jego żona okazała się wielką damą, absolutnie nie przygotowaną do przebywania w trudnych warunkach. Jej dzieci, dwie dziewczynki, zresztą bardzo ładne i sympatyczne, straciły najwięcej, ale trzymały się dzielnie. Gdy nastała zima i przyszły wielkie mrozy wszyscy mieszkaliśmy w jednej izbie. Oczywiście rodzice odstąpili swoje łóżka gościom, a sami spali na rozścielanej słomie. Jako wysiedleńcy mogli zabrać część dobytku. Oczywiście, oni zabrali przede wszystkim bogaty księgozbiór z całą serią tomików Biblioteki Narodowej oraz masą starych czasopism i gazet. Później, kiedy już opuścili Trzcianę, jako dzieci mieliśmy dużą atrakcję w ich przeglądaniu. Brat, wicewojewody, Bolesław, technik-elektryk z matką i siostrą też zatrzymali się w Trzcianie, ale mieszkali gdzie indziej. Bolek był absolwentem technikum elektrotechnicznego. On też przywiózł spore zbiory książek, rysunki techniczne i przybory z kolorowymi tuszami. Był bardzo zdolnym elektrotechnikiem. Pierwszy w naszym rejonie skonstruował radioodbiornik na kryształki. Dzięki temu, chociaż jedna osoba, bo były tylko dwie słuchawki, mogła słuchać wiadomości podawane przez Głos Ameryki i BBC. Skonstruowany przez niego aparat przetrwał jeszcze długo po wojnie, aż do czasu podłączenia w 1952 roku prądu. Bolesław był dziwnym typem człowieka, który nie potrafił się przyzwyczaić do zmienionej sytuacji. Żył ciągłą nadzieją, że wojna się szybko skończy. Nie podjął żadnej pracy i żył w skrajnej nędzy, Po roku zachorował na gruźlicę i zmarł. W parę lat zmarła też jego matka i siostra.
       Minęło Boże Narodzenie, które w powszechnym oczekiwaniu, miało wyznaczać koniec wojny. Rozpoczęły się normalne, ciężkie czasy okupacji. Obowiązywała godzina policyjna i zacienienie. Nie było nafty i świeczek. Brakowało wszystkiego, a w końcu i jedzenia. W Trzcianie mieszkało do dwudziestu rodzin żydowskich. Od razy wszyscy oni musieli nałożyć opaski z gwiazdą Dawida. Później zabrali ich do getta w Płaszowie. Oczywiście część uciekła i ukrywała się w lasach i prywatnych domach. Nocami pukali do okien i prosili o pomoc. Rodzice dzielili się resztkami wszystkiego, co mieli. W ten sposób wielu przetrwało cały okres wojny. (Szerzej o losach żydów ze Trzciany pisał Józef Adamczyk w swoich wspomnieniach pt. "Wspomnienia z działalności w AK w okolicach Trzciany").
     Trzeba wspomnieć, że miejscowa ludność z godnością i przyjaźnią przyjęła uchodźców-rodaków. Na co każdego było stać, użyczał pomocy, nie licząc skromnych pomieszczeń mieszkalnych. Generalnie byli to ludzie wykształceni i inteligentni. Doświadczyłem tego również na sobie, kiedy rozpoczynałem zaoczne gimnazjum. Część z wysiedlonych znalazło zatrudnienie w Urzędzie Gminnym, kilku wstąpiło do granatowej policji, współpracując nawet z podziemiem, reszta klepała biedę. Dni, miesiące lata stawały się coraz cięższe. Represje dotykały coraz więcej osób. Zaczynał panować powszechny niemal głód. Ludzie żyli ciągłą nadzieją. Najpierw stawiali na Francję, potem na Anglię i Amerykę. Tymczasem Francja, Dania, Belgia, Holandia zostały opanowane jeszcze szybciej niż Polska. Potem wojna z Rosją i wyprawa do Afryki. Wcześniej opanowane kraje bałkańskie. Zwycięstwa Niemców na wszystkich frontach były faktem. A w ślad za tym następowały coraz większe represje. Ja uczęszczałem do 4 klasy szkoły powszechnej. Nie było żadnych książek i tylko specjalnym zdolnościom nauczycieli można zawdzięczać ich poziom. Klasy były bardzo liczne. Przede wszystkim uczono polskiego z kaligrafią, arytmetykę z geometrią, naukę o przyrodzie, była religia, zajęcia praktyczne, śpiew, ćwiczenia cielesne. Należy tu przypomnieć, że nauka dla Polaków prowadzona była bez żadnych podręczników. Jedynym drukiem w języku polskim był "Goniec Krakowski". W 1942 roku ukończyłem 7 klas szkoły powszechnej z wynikiem bardzo dobrym z wszystkich przedmiotów. Gdy to świadectwo zobaczył brat Ojca-Władysław, zadał mi dwa pytania: z polskiego czy wiem, kto to jest ,,Pan Tadeusz" i z matematyki - co to jest ułamek. Ja na pierwsze pytanie odpowiedziałem, że wiem, tylko, że to nie żaden pan, tylko mój kuzyn. A ułamek? -To liczba, kreska i liczba. Dał mi wtedy do ręki jabłko i nóż i polecił pokazać 3/4 jabłka. Naturalnie nic nie potrafiłem. Wtedy odezwał się do Taty: - Staszek, od jutra Fredek będzie moim uczniem.
      Władek - brat Ojca, młodszy od niego o dziewięć lat, był tym wybrańcem w rodzinie dziadka, który miał ukończyć studia i robić karierę w mieście. Gimnazjum ukończył w Bochni, ale za-miast studiów, ze względu na brak środków, musiał się zadowolić dwuletnim seminarium na-uczycielskim. Po kilku latach bezrobocia, przed samą wojną, udało mu się znaleźć pracę w szkole w Czchowie koło Rybnika. Po przegranej wojnie wrócił do rodziny i pracował w Urzędzie Gminy.
     Którejś nocy obudziły mnie strzały. Okazało się, że był napad na Urząd Gminy i znisz-czono akta i zabrano z w zaplombowanych pomieszczeń książki, atlasy i mapy. Jakież było moje zdziwienie, gdy zaraz potem pojawiły się potrzebne podręczniki i książki, w tym wiele wiele książek beletrystycznych. Była to, jak się później przekonałem, jedna z pierwszych akcji działającego w podziemiu AK. Rozpoczęły się długie wieczorne nauki przy świetle karbidówek i lamp naftowych. Stryj nie przepuścił ani jednej linijki z książki do polskiego, geografii, historii, łaciny czy języka niemieckiego, nie przepuścił żadnego zadania z matematyki. Mieszkaliśmy z rodzicami w jednej izbie z piecem kuchennym. Druga izba była nieogrzewana i niewykończo-na, nadawała się jedynie do spania w okresie od wiosny do późnej jesieni. Stryj udzielał lekcji do późnych godzin wieczornych i rano idąc do pracy jeszcze wpadał i sprawdzał czy odrobiłem zadania. Głośna nauka odbywała się z wielką korzyścią dla moich młodszych braci Jaśka i Mietka. To oni umieli na pamięć "Pana Tadeusza", "Ojca zadżumionych" i wiele innych wier-szy, znali też często lepiej ode mnie słówka łacińskie i niemieckie.
      Czasy okupacyjne szybko leciały. Ale nadzieja na szybkie zakończenie wojny i oswobodzenie Polski ciągle się oddalały. Tymczasem głód coraz częściej zaglądał do naszego domu. Lataliśmy po świeżym powietrzu - mieliśmy ogromny apetyt. Tymczasem jedzenia ciągle było mało. Pamiętam wiosnę przed świętami Wielkanocnymi. My, w trójkę rozbiegani wpadaliśmy do mieszkania i pozostawione od obiadu ziemniaki zjadaliśmy. Wieczorem Mama szuka ziem-niaków a ich nie ma. Wówczas Mama podała nam tylko po szklance mleka, bo chleba też nie było. Widziałem jak leciały jej łzy. To był chyba przełomowy moment w naszym życiu. Wtedy Mama znów wzięła sprawy w soje ręce. Zabrała od sąsiadów kilka kilogramów masła, jajka i pojechała do Krakowa. Tam mieszkały kuzynki z rodzinami. Przywitali ją serdecznie, zapłacili za nabiał i namawiali do dostaw cotygodniowych. Tak rozpoczął się drobny handel. Przez całą wojnę, a potem jeszcze długo skupowała masło, jajka, mięso i wędliny. Nocami wędrowała piechotą do Krakowa oddalonego o 45 km z ciężarami do 25 kg. Nieraz do Bochni odległej o 22 km. Tam jednak na stacji znacznie trudniej było przejść nie narażając się na konfiskatę towaru. W drodze powrotnej przywoziła liczne materiały jak: buty drewniaki, materiały ubraniowe, zasłony z niemieckich wagonów z których szyto koszule. Dzięki handlowi Mamy zlikwidowano dług w Kasie Stefczyka, pokryto dach dachówką cementową, wykończono stajnię, piwnicę i zaspokojono głód ciągle głodnych trzech chłopaków.
       Działania wojenne Niemców potrzebowały przede wszystkim żywności. Dlatego w Generalnej Guberni nie ograniczano się tylko do kontyngentów zbożowych, bydła i trzody chlewnej. Zabierano każdą sztukę żywca. Bydło i świnie musiały posiadać rejestrację w postaci blaszek na uszach tzw. "kolczyki". Dla podniesienia świadomości rolniczych, wprowadzono szkoły rolnicze. W Trzcinie powstała Publiczna Obwodowa Szkoła Zawodowa dla Młodzieży Rolniczej. W szkole tej zajęcia prowadzali nauczyciele ze szkoły powszechnej oraz fachowcy z przedwojen-nych szkół rolniczych spośród wysiedlonych. Nauczano religii, korespondencji, rachunków i nauki rolnictwa. Ja też takie szkolenie w latach 1943/44 przeszedłem. Starałem się przekonać ojca o wprowadzeniu w czyn niektórych wiadomości z zakresu płodozmian i stosowaniu nawo-zów sztucznych. Przed wojną jedyną ze stosowanych było nawożenie nawozem naturalnym. Założono i rozwinięto sieć sklepów "Społem". Niektóre były dobrze zaopatrzone, lecz głównie trudno dostępne należały się tylko za talony po oddaniu kontyngentu. Niestety wśród wyróż-nionych towarów były duże ilości wódki.
      Już samo pojawienie się książek w moim domu, czyli napad partyzantów na Gminę, wzbudziło moje podejrzenie. Nasz dom od pierwszych dni wojny, był miejscem licznych spotkań i długich nocnych Polaków rozmów. Prowadzone były w duchu patriotycznym. Chociaż nie uczestniczyłem w nich, wiedziałem, że działa partyzantka, że opór przeciwko wrogowi przybiera coraz ostrzejszy rozmiar. Domyśliłem się, że stryj Władek odgrywa w tym ruchu coraz ważniejszą rolę. Później okazało się, ze od samego początku okupacji działał w konspi-racji. Wraz ze swoim kolegą mieszkającym na Włosieniach u rodziny, Leonem Skumielem byli odpowiedzialni za organizację i szkolenia oddziału Armii Krajowej na terenie gmin Łapanów, Trzciana i Wiśnicz. Skumiel - pseudonim "Murzynek" - był porucznikiem, stryj Władek - pseudonim "Lis" w randze podporucznika, dowodzili III kompanią I batalionu, 12 pułku piechoty Armii Krajowej. W składzie tej kompanii byli również nasz Ojciec Stanisław, pseudonim "Młot", jego brat Józef - pseudonim "Siekiera" oraz kuzyn Ojca Tomasz Bujak - pseudonim "Gałązka", który był niemal codziennym gościem naszego domu, a w AK pełnił funkcję dowódcy drużyny w randze sierżanta. Nasz dom i moja najbliższa rodzina spełniła, zatem wyjątkową rolę w konspiracyjnym ruchu. To u nas, w naszym domu odbywały się spotkania i odprawy dowód-ców różnych szczebli. Było w tym, przyznać trzeba, sporo bezczelności i ryzyka, jako, że zabudowania moich rodziców znajdują się na zakręcie, tuż przy szosie z Łapanowa do Żegociny. W przypadku zagrożenia można było się salwować ucieczką tylko w kierunku północnym, pod górkę, przez pola i do lasu. Pamiętam jak pewnego dnia, gdy odbywała się u nas kolejna od-prawa jakichś ważnych osobistości z AK, na podwórzu stały trzy zaprzężone w dworskie konie bryczki, w stodole, ledwo przykryte garstką słomy karabiny maszynowe i inne uzbrojenie, po-jawili się w Trzcianie Niemcy. Doniosły o tym wystawione czujki. W jednej chwili, jakby piorun z jasnego nieba, wymiótł z domu wszystkich uczestników odprawy. Zostaliśmy z całą rodziną sami, z końmi, bronią i amunicją. Wkrótce pojawił się niemiecki szwadron na koniach. Było wiadomo, że jak podejdą pod nasz dom, to konie na podwórzu zarżą. Wpadka murowana. Patrzymy, oczekując najgorszego, a Niemcy tymczasem nie dojechawszy do zakrętu skręcili w boczną drogę koło Zatorskiego, do rzeki. Po prostu zdecydowali się na kąpiel własną i koni. Potem powrócili w górę rzeki, do rynku. Powrócili również bohaterowie odprawy, którzy mieli tym razem niepyszne miny. Tylko biedna Mama zachowała spokój, chociaż właśnie Ona prze-żyła najgorsze. Poskarżyła się jedynie Ojcu, ale Władkowi nic nie powiedziała, co oznaczało, ze dalej godzi się dla sprawy, na wszystko.
      Było i tak, że gdy pojawiali się tajemniczy przybysze, zazwyczaj wygłodniali, Władek zwracał się do Mamy: - Gieniu, może byś dała im coś do jedzenia. Paradoksem było to, że Władek dysponował rezerwami żywności na wszelki wypadek, dla partyzantów i przesiedleńców. Ale nigdy, nawet w podobnych sytuacjach, tych rezerw nie wolno było ruszyć jego najbliższym. Któregoś dnia jego siostra Zosia, z którą razem mieszkał, gdy nie miała co do garnka włożyć, podała mu makaron z białej maki. Już zabierał się do jedzenia, gdy zorientował się, że makaron nie pochodzi z mąki mielonej w żarnach. Skąd wzięłaś mąkę? I nie czekając na odpowiedź wyrżnął talerzem o podłogę i wyszedł głod-ny. Odtąd już nigdy nikt nie próbował korzystać ze zdobycznego. Rodzina była Mu potrzebna, owszem, by wykonywać najtrudniejsze zadania i ponosić największe ryzyko. Sam zresztą też się nie oszczędzał A niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku i w każdym czasie.
       Pierwsze zakrojone na szeroką skalę aresztowania zostały przeprowadzone w marcu 1942 roku. Aresztowano kilkanaście osób, w tym hrabiego Ożegalskiego, pułkownika wojska polskiego. Był zubożałym właścicielem dworku w Kamiennej i był pokłócony z piłsudczykami i dlatego był w rezerwie. Żeby żyć, ratował się posadą wójta w Gminie Trzciana. Aresztowany, został przewieziony do Krakowa, a potem do Oświęcimia. Tam został zgładzony, a rodzina pochowała jego prochy w rodzinnym grobowcu, w Trzcianie, gdzie leżą zwłoki jego przodków z powstania listopadowego i styczniowego. Akcją kierował okrutny herszt, komendant żandarmerii w Bochni o nazwisku Beck. Wiernie mu sekundował komendant policji granatowej w Trzcianie Tadeusz Malinowski. Ten ostatni kierował grupą około 20 policjantów. Przeprowa-dzał masowe rewizje w domostwach, jego łupem padały nie kontraktowane świnie, rekwirował kury, masło i wszystko, co mu wpadło w oczy. Jechał na takie wyprawy z obstawą poli-cjantów kilkoma furmankami. Był taki przypadek, że w jednym z domów zobaczył skrzypce. Polecił zanieść je do furmanki. Gdy późną nocą wrócił z obławy, chciał swojemu synkowi po-darować instrument. Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył skrzypce inne, gorszego gatun-ku. Natychmiast zabrał furmankę i kazał się wieść do gospodarza, który dokonał zamiany skrzypiec. Wpadł do domu ze strasznym krzykiem. Rozbił skrzypce, te gorsze o głowę nie-szczęśnika, polecił oddać te dobre. Kazał przywiązać gospodarza łańcuchem do wozu, ciągle kląć i bijąc kolbą rewolweru. To był jego ulubiony rodzaj tortury. Szybkim pędem furmanka jechała kilka kilometrów do więzienia w Trzcianie, a poszkodowany biegł przywiązany do furmanki. Dopiero po kilku dniach, na interwencję znajomych, został zwolniony.
Represje granatowych policjantów nie ominęły i moich najbliższych. Kilkakrotnie padły ofiarą gromadzone przez Mamę masło, jajka i kury. Malinowski przychodził do nas jak po swoje, zawsze grożąc Oświęcimiem. We wsi był obowiązek wystawiania wart nocą na wzór przedwojenny. Jako oznakę służby, wartownik posiadał gruby kostur, zaciosany i okuty w że-lazo. Dla ogłaszania alarmu, służył róg. Wprowadzono dwuosobowe dyżury i konieczność meldowania się, co dwie godziny na posterunku. Gdy pewnej nocy kolej dyżuru przyszła na mojego ojca, Malinowski wracając z obławy, wpadł do dyżurki, gdzie zaskoczył drzemiących wartowników. Rozwścieczony zaczął wymachiwać rewolwerem i bić nim po całym ciele, nie wykluczając głowy. Ociec wrócił z bardzo groźnymi ranami w okolicach czoła. Jak Władek to zobaczył, powiedział: - Zobaczysz, on za to srogo zapłaci...
       Czas mijał, choć wzrastał terror, to równocześnie wzmagała się działalność partyzantów. Zaczęły się odwety za kolaborację, Wydawano ostrzeżenia i wykonywano chłosty, strzyżono pannom głowy. Gdy komendant Malinowski wracał z kompanami z nocnej wyprawy wpadł w zasadzkę partyzantów. Oddział policji został rozbrojony, komendantowi nie tylko odebrano pistolet typu parabelum, lecz także udzielono ostatecznego ostrzeżenia. Parabelum zostało przydzielono Ojcu. Rewolwer ten ma swoją dalszą historię. Ojciec przechowywał go w wielkiej konspiracji przed nami, czyli trzema synami, za krokwią na dachu. Mój brat Jasiek szybko go wypatrzył i pokazywał go nam. Oczywiście po każdej prezentacji broń wracała na swoje miejsce. To że-śmy się nie pozabijali, należy zaliczyć do cudu. Ale było i tak, że broń "sama" wystrzeliła. Gdy Ojciec czyścił swoje parabelum, przyglądał się temu jego brat Józek. I wtedy stryj, człowiek obyty z bronią, po wojsku, kapral, wymierzył w Ojca i pociągnął na cyngiel. Odezwał się pusty stuk. Wówczas Ojciec wziął rewolwer i zrobił to samo, kierując tylko lufę w stronę pniaka. Ku przerażaniu obu padł strzał. Okazało się, że w magazynku byłą zabłąkana kula. Później wypa-dek ten był długo komentowany. Stryj Józek twierdził, że gdyby wówczas rewolwer wypalił i zabił ojca, to on sam też by się zastrzelił, bo by nie śmiał spojrzeć w oczy, nam i naszej Mamie.
        Już po wojnie w 1946 roku, mimo rozkazu Okulickiego o zaprzestaniu działań Armii Krajowej, Ojciec nie chciał się rozstawać z tak cenną pamiątką. A ponieważ za posiadanie broni groziło 10 lat więzienia, Ociec wziął stary garnek, wziął samar od wozu, owinął broń w nasmarowane szmaty, włożył do garnka dnem do góry i zakopał pod ścianą obory. Upłynęły kolejne lata. Ojciec zmarł w 1956 roku. Obora została zburzona i zbudowana na innym miejscu. Nastąpiła popaździernikowa odwilż. Wtedy stryj Józef powiedział mojemu bratu Jaśkowi o zakopanej broni. Na to jakby czekał tylko mój brat. Przekopał całe podwórze, ale i nic nie znalazł. Parabelum leży prawdopodobnie do dnia dzisiejszego w naszej rodzinnej ziemi. Zakonserwowane i w każdej chwili gotowe do użycia.
       A co dalej z komendantem Malinowskim ? Ostrzeżenie niczego go nie nauczyło. Zaczął być jeszcze bardziej okrutny i gorliwy, w służbie dla Niemców. Miarka się przebrała. Na wiosnę 1943 roku 2-ch młodych ludzi weszło do mieszkania komendanta i po odczytaniu wyroku został rozstrzelany. Jego pogrzeb był wielkim zjazdem policji granatowej i żandarmerii niemiec-kiej. Wygłoszono mowy i zapowiedziano, że zbrodniarze będą wykryci. Był to jednak już okres ponoszonych przez Niemców coraz większych klęsk na wszystkich frontach. Ale Niemcy nadal pokazywali swoje pazury. Sprawy polskie zaczęły przybierać niebezpieczny obrót.
W czerwcu 1943 aresztowano komendanta Armii Krajowej gen. Grota Roweckiego, a w lipcu dotarła straszna wiadomość o śmierci gen. Sikorskiego. Zapanowało ogólne przygnębie-nie. Ludzie pozbawieni nadziei na szybkie zakończenie wojny, różnie reagują. Wtedy właśnie stryj Władek wyraził zgodę na to, abym oficjalnie złożył przysięgę i wstąpił do Armii Krajowej. Miałem wówczas 16 lat. Przed Tomaszem Bujakiem "Gałązką" w obecności Ojca i stryja Józka, złożyłem przysięgę na wierność Ojczyźnie. Ze wzruszeniem powtarzałem słowa,, stać nieugię-cie na straży jej honoru i o wyzwolenie jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia". W rocie przysięgi były jeszcze słowa o wykonywaniu rozkazów moich przełożonych i zachowaniu tajemnicy "cokolwiek by mnie spotkać miało". Otrzymałem pseudonim "Słowik" i pełniłem funkcję gońca łącznika.
      W rejonie działania kompani dowodzonej przez Leona Skumiela i mego stryja Władka Kity, partyzanci bynajmniej nie stali z bronią u nogi. Posterunki w Łapanowie, Gdowie, Myśleni-cach, Trzcianie zostały rozbrojone i zlikwidowane. Akta w gminach systematycznie niszczone. Aby wyegzekwować kontyngenty z Bochni musiały przyjeżdżać całe kolumny uzbrojonych Niemców. Na drodze Muchówka-Żegocina na zakręcie silnie zalesionym ustawiono stanowisko partyzanckie. Niemal codziennie były ataki na przejeżdżające samochody i motocykle niemiec-kie. Po pierwszych strzałach zwykle Niemcy poddawali się. Byli rozbrajani, zabierano im mundury i puszczano wolno. Podczas takich akcji mimo rozkazu nie zabijania jeńców, zdarzały się ofiary śmiertelne. Chowano je w pobliskim lesie. Przed wyjazdem z Bochni i Limanowej ustawili Niemcy napis "Achtung, Achtung Banditen".
       Do niezapomnianych wspomnień należy udział w uroczystościach przysięgi wojskowej. Składał go oddział Batalionów Chłopskich, który został włączony do Armii Krajowej. W prze-piękną noc majową udałem się z Ojcem i jego bratem Józefem na górę Kostrza koło Szczyżyca oddalonego o paręnaście kilometrów od Trzciany. Po przejściu kilku polanek kontrolnych, podając hasło, znaleźliśmy się na szerokiej polanie. Ustawiony był tam ołtarz obsadzony brzozami i ozdobiony kwiatami. W niedzielny poranek rozpoczęły się uroczystości. Kapelan, które-go już znałem z rekolekcji głoszonych w Trzcianie, odprawił mszę i wygłosił wspaniałe kaza-nie. Nastąpiło zaprzysiężenie żołnierzy Batalionów Chłopskich i powtórka ślubowania pozosta-łych członków AK. Śpiewy kościelne i na zakończenie "Jeszcze Polska nie zginęła". Łzy w oczach duma i wielka nadzieja były udziałem wszystkich.
      Ale już kilka dni po tej uroczystości na Działy (przysiółek Trzciany) przyjechała grupa Niemców i zaczęli instalować stanowisko reflektorów tzw. szperaczy. Miało to za zadanie kontrolę przelotów samolotów. Po 2-ch dniach partyzanci rozbili tych żołnierzy puszczając ich wolno w ubraniach cywilnych, mundury zabrali. Zaraz następnego dnia przyjechała ekspedycja z Bochni. Otoczyli 3 domy i spalili. Mieszkańcom cudem udało się uciec w pobliski las. Szperacze już nigdy na Działy nie wróciły. Niemcy przenieśli je w okolice Wiśnicza. To dzięki nim udało się później Niemcom wyszukiwać lecące samoloty zrzutami dla Powstania Warszawskiego. Niestety dwa takie samoloty z polską załogą, zostały zestrzelone.
      Nadchodzi ostatni rok wojny. Dochodzą wieści o inwazji wojsk alianckich w Normandii przez Kanał La Manche. Głośnym echem rozeszła się wiadomość o utworzeniu 26 lipca 1944 roku Rzeczypospolitej Kazimiersko-Proszowickiej. Obejmowała ona obszar ponad tysiąca kilometrów kwadratowych od Pińczowa do Biegu Wisły poprzez Opatów, Koszyce, Nowego Brze-ska, Kazimierz Wielka, Skalbimierz, Działomice do drogi warszawskiej między Miechowem a Jędrzejowem. Teren ten został oswobodzony z okupacji. Poczta, telefony, władze terenowe- biało-czerwone emblematy - to wszystko polskie. Trwało to jednak bardzo krótko.
Lipiec 1944 był bardzo upalny. Z terenów wschodnich dochodziły odgłosy grzmotów armatnich. Rozwija się natarcie pierwszego frontu ukraińskiego. Armia Radziecka dotarła w re-jon Rzeszowa i Dębicy. Dochodzą wieści o zamachu na Hitlera w kwaterze polowej 20 lipca 1944 roku. I wreszcie dociera wiadomość o wybuchu zbrojnego powstania w Warszawie. Nadeszła decydująca chwila dla naszego kraju. W tych gorących dniach nastąpiło niemal całkowite ujawnienie działalności konspiracyjnej. Dość powiedzieć, że siostry mamy miały olbrzymią pretensję, że nic nie wiedziały, co w naszych zabudowaniach się działo. A działo się tak wiele: ciągle ktoś przychodził, ciągle trzeba było kogoś przenocować, ciągle kogoś karmić i poić. W stodole gromadzono broń, żywność, prasę podziemną, a na strychu działało radio. Ale nawet najbliższa rodzina nic o tych działaniach nie wiedziała. Teraz zdawało się, że nadszedł czas wcielenia do AK wszystkich mężczyzn. Miejscowy proboszcz w porozumieniu z dowódcami AK ogłosił w niedzielę, że nadchodzi czas wyzwolenia. W Biuletynie Informacyjnym z 16 sierpnia 1944 r. Gen. "Bór" wzywał wszystkie oddziały AK na terenie kraju do zaostrzenia walki z oku-pacją niemiecką. W związku z przedłużającymi walkami w Warszawie dobrze uzbrojone od-działy powinny udać się szybkimi marszami na pomoc walczącej stolicy, zaatakować niemiec-kie posterunki na krańcach miasta oraz starać się przebić do centrum. Nastąpiły przygotowa-nia do wymarszu. Pamiętam jak Ojciec założył mundur, wziął wojskowy plecak z cielęcej skóry i poszedł na zbiórkę. Jak szybko poszedł, tak szybko wrócił. Odstąpiono bowiem od uderzenia na Kraków. Dni uciekały, walki w stolicy trwały, a odsiecz nie była sprawą prostą. Liczne od-działy dość skutecznie rozprawiały się wojskami niemieckimi. Obawiano się, że po zaprzestaniu ofensywy Armii Radzieckiej - niemieckie wojska zostały skierowane do stłumienia powsta-nia warszawskiego. Do akcji przeciw udającym się słabo uzbrojonym oddziałom partyzanckim oprócz artylerii, wozów pancernych włączono lotnictwo. Oczekiwano na rozkaz wymarszu z naszego rejonu. Aby unikać zaskoczenia przez oddziały niemieckie wszyscy młodzi ludzie nie spali w swoich mieszkaniach. Zarządzono punkty obserwacyjne i ciągłe patrole. Spodziewano się zapowiadanych zrzutów z samolotów startujących z wyzwolonych terenów włoskich. Aby uniknąć zaskoczenia, najazdu dużych grup Niemców mężczyźni spali gromadnie w stodołach, na strychach i były wyznaczone dyżury jako ochrona. Ja również korzystałem z takich nocle-gów i pełniłem straż. Podczas pełnienia takiego dyżuru w połowie sierpnia 1944 roku, gdy od kilku dni trwały nerwowe oczekiwania na zrzuty z samolotów - usłyszałem warkot samolotu nadlatującego od strony Leszczyny. Była piękna księżycowa noc. Na wzgórzu Podolany pomiędzy Wiśniczem, a Muchówką- Niemcy ustawili "szperacz" z działkiem przeciwlotniczym po nie udanych próbach ustawienia tego stanowiska w Trzcianie na Działach. Reflektor ten został skierowany w kierunku samolotu w chwilę potem kilka wystrzałów armatnich. Po jednym z nich z samolotu ukazały się płomienie. Samolot przechylił się a z samolotu zaczęli wyskakiwać na teren Ujazdu - Kamionnej piloci. Samolot runął. Natychmiast zawiadomiłem łącznika a sam śledziłem rozwój sytuacji. Zastały uruchomione patrole AK i otoczono pilotów opieką. Rano cały teren został otoczony przez Niemców, ale oprócz resztek samolotu i martwego pilota, któremu nie otworzył się spadochron nikogo nie znaleźli. Władek skierował do naszego domu jednego pilota. Miałem nad nim sprawować opiekę i utrzymywać łączność pomiędzy dowódcą i szefem kompanii. Pilotem okazał się bardzo sympatyczny oficer z lotniska w Krakowie. W 1939 roku ledwie wystartował podczas nalotu niemieckiego, został zestrzelony. Sam wyszedł bez szwanku. Uciekał na wschód i został na terenach zajętych przez wkraczające wojska radzieckie. Udało mu się przedrzeć, zataił przynależność wojskową i zatrudnił się w rejonie Miń-ska w kołchozie. Po paru miesiącach przedostał się do Rumunii i niemal ostatnim okrętem udał się do Francji. Okręt został na Morzu Śródziemnym storpedowany. Przez 3 dni pływał w kamizelce ratunkowej w zimnej wodzie. Dostarczono im specjalne tabletki wzmacniające i wreszcie wyłowiono. Dostał się do organizowanej przez gen. Władysława Sikorskiego Armii Polskiej we Francji. Niedługo tam pozostał. 10 maja 1944 roku ofensywa niemiecka przez Ho-landię, Belgię, Luksemburg. Niemal ostatnim okrętem z Dunkierki odpłynął do Anglii. Konty-nuuje szkolenie w lotnictwie. W 1943 roku zostaje skierowany do bombardowania terenów zajętych przez Niemcy. Jako pilot nawigator z obsługą działka. Jego pierwszy lot nad Holandią kończy się zestrzeleniem przez artylerię przeciwlotniczą. Obsługa skacze na spadochronach. Wtedy przylatują śmigłowce, a później ląduje samolot i zabiera ich do Anglii. Znów szkolenia. Lecz po zestrzeleniu samolotu obsługa pracuje przez 1 rok. Po lądowaniu wojsk alianckich w 1943 roku przełamania silnie umocnionej linii Gustawa w bitwie. Monte Casino w maju 1944 roku - nastąpiło zorganizowanie lotnisk w środkowych Włoszech. Tam został umieszczona grupa polskich lotników, których zadaniem było dokonywanie nalotów i zrzutów nad terytorium Polski. Pierwszy lot naszego bohatera okazał się znów pechowy. Jego samolot został na terenach zestrzelony. Słuchaliśmy jego opowiadań w wieczorne dni z zapartym tchem. Tacy byli Polacy, takie były ich wojenne losy. Nastąpiły zrzuty broni, żywności, umundurowania a w tym - radiostacji. Uruchomił ją ukrywający się w naszym domu pilot. Aby zakończyć jego hi-storię wspomnieć należy, że w październiku 1944 roku piloci tego nieszczęsnego lotu otrzymali rozkaz powrotu do Włoch. Ojciec odwiózł ich w wyznaczony rejon koło Bochni. Mieli brać udział w dalszych walkach przeciw III Rzeszy. Po wojnie kapitan tej grupy, który przebywał u sąsiada Jana Zatorskiego, dał znać do Polski, że żyje. O naszym pilocie nic nie wiadomo.
       Gdy upadło powstanie warszawskie, znów do głosu doszli Niemcy i zaczęli wypadami torturować miejscową ludność. Wojska ukraińskie wcielane do armii niemieckiej pacyfikowały wsie. Zabierali mienie, bili ludzi. Urząd Gminy w Trzcianie został zobowiązany dostarczać grupy mężczyzn, którzy pracowali przy trwających w pośpiechu umocnieniach i okopach, a rów-nocześnie byli zakładnikami na wypadek dywersji zorganizowanych przez partyzantów. Wy-miana następowała co dwa tygodnie. Pierwsze grupy udało się wysłać, lecz z następnymi było coraz gorzej. Wszyscy patrzyli w naszą stronę. Wtedy stryj Władysław zaproponował Ojcu by zgłosił mnie, wraz z bratem Józefem, jako zmienników. W ślad za nami zgłosiło się wielu młodych ludzi. Wyposażeni w żywność i odzież, zostaliśmy odwiezieni w stronę Wiśnicza w sumie 30 osób. Z Wiśnicza zabrała nas pod eskortą organizacja TOT- wydzielone służby do budowy umocnień i okopów. Rozlokowano nas w rejonie Gnojnika. Zaraz polecono nam budować ba-raki okrąglaki na około 30 osób, ogrodzenie z drutów kolczastych, ustępy, kuchnie i umywalnie pod gołym niebem. Znałem dobrze niemiecki i w grupie, pomimo, że byłem najmłodszy, objąłem kierownictwo. Zaskarbiłem sobie przydzielonego do ochrony żołnierza, który okazał się Austriakiem. Bronił mnie przed ostro dyrygującym Tot-owcem, Ślązakiem. Pomiędzy TOT-owcem dochodziło do ostrych wymian słów, gdy przynaglał nas do szybkiej i solidnej pracy i obrażał naszą polskość. Dzięki stawiennictwu Austriaka grupa złożona z 10 osób dostała się do grupy wiertniczej. Wykonywaliśmy otwory głębokości do 5 metrów. W te otwory wkładano materiały wybuchowe. Po dokonaniu wyburzeń powstawał rów o szerokości około 4-5 me-trów. Inni dokonywali wygładzenia skarp, które w połączeniu ze zboczami również oskarpo-wanymi miały stanowić przeszkodę dla czołgów i wozów pancernych. Wojsko niemieckie ustawiało pozycje karabinów maszynowych i dział dalekosiężnych i przeciwlotniczych. Przy-znam, że dla mnie młodego było to bardzo ciekawe zajęcie. Z dala słychać było odgłosy zbli-żającego się frontu. Były chłodne i deszczowe dni listopadowe. Przemoczeni słabo karmieni, suszyliśmy swoje ubrania przy piecu ustawionym po środku naszego okrągłego baraku. Gdy minęły dwa tygodnie i mimo, że przyjechali zmiennicy, nas nie zwolniono. Widziałem zza drutów Ojca, który przywiózł nową grupę i był pewien, że mnie odbierze. Dni zaczęły się bardzo ciężkie, zauważyłem, że gryzą mnie wszy. Byłem przerażony, co będzie dalej. Gdy pewnego dnia w nagrodę za ciężką pracę Niemcy dostarczyli nam skrzynkę wódki, rozbiłem ją na oczach moich kolegów. Mieli do mnie żal, ale tłumaczyłem, że Niemcy dążą do zniewolenia narodu polskiego. W sąsiednich barakach słychać było śmiechy i śpiewy, a w naszym powaga i cisza.
       Pewnego, dżdżystego listopadowego dnia już o piątej rano Niemcy zarządzili zbiórkę na dużym placu. W czarnym płaszczu SS-man w towarzystwie kilku oficerów maszerował i co jakiś czas przystawał i szabelkę unosił wskazując na ofiarę: - Haraus ! Zatrzymał się prze mną i już miał wypowiedzieć swój wyrok, ale rzekł: - Zu jung (za młody)! i wskazał na stojącego obok mnie staruszka. Kilkudziesięciu mężczyzn zebrano i na wzgórzu i dwie godziny później rozstrzelano. Obserwowałem nieszczęsnego sąsiada i gdy pomyślałem, że gdybym ja tam był to rzuciłbym się na strzelającego. W tym momencie staruszek rzucił się do celującego wyrwał mu z rak karabin i zaczął na kolanach błagać o uwolnienie. Wtem SS-MAN wyjął rewolwer i kilkoma strzałami dokonał egzekucji. Przez tłumacza powiedziano nam, że wszystkich nas to czeka, jeśli będziemy źle pracować lub któryś z Niemców zginie na naszym terenie. Bez śniadania (dawali nam czarną kawę i trochę chleba) gnali wszystkich do pracy i kazali śpiewać. TOT-owiec szalał, gdyż poprzedniego dnia wizytacja została oceniona negatywnie. Współczuł nam Austriak, dawał mi swoje śniadanie i pocieszał. W następnych dniach wraz ze stryjem Józefem uciekliśmy podczas pracy, korzystając z bardzo dużej mgły. Z przygodami omijając liczne grupy Niemców w pojedynkę dotarliśmy do domu. Ja przyszedłem o parę godzin później, gdyż we mgle i omijając domostwa pomyliłem kierunek ucieczki. Ojciec i Mama odchodzili od zmysłów, mieli pretensję do Józka, że zostawił mnie samego. Ale wszystko dobrze się skończyło.
      Przypomniał mi się epizod związany z groźnym szefem Gestapo w Bochni Beckiem. Przyszedł rozkaz przerzutu broni z naszego rejonu do Nadwiśla koło Nowego Brzeska. Wyznaczono Ojca na woźnicę, do podwody. Po załadowaniu niebezpiecznego materiału przydzielono mu dwóch bojówkarzy, a byli nimi dwaj bracia Kozakowie. Byli to fantastyczni chłopcy. Urodzili siew Stanach Zjednoczonych podczas pobytu ich rodziców na emigracji. Mieszkali w ładnym domu za cmentarzem. Ich odwaga, poparta fantazją, była głośna w całym rejonie. Skradali się w biały dzień do niemieckich oddziałów i zabierali nie tylko żywność, umundurowanie, ale tak-że i broń. Gdy Ojciec w raz z obstawą zbliżał się furmanką w rejon Bochni, naprzeciw pojawił się patrol pod dowództwem osławionego Becka. Padał deszcz, bojówkarze byli w płaszczach i czapkach. Beck zawołał: - "Halt" i zażądał dokumentów. Kozakowie, jakby nigdy nic, wstali z siedzeń i odsłaniając płaszcze ukazali przypięte do ciała ręczne karabiny maszynowe: - Bitte, oto nasze papiery! Beck bez słowa, zrezygnował z dalszej rewizji. Wraz z towarzyszami szybko się oddalił.
      Co czuł mój biedny Ojciec, lepiej nie mówić. Zrozumiał to również jego brat Władek, który więcej już na takie wyprawy go nie wysyłał. Sam Beck skończył dość nieoczekiwanie. W przeddzień wkroczenia Armii Czerwonej zrobił obławę w rejonie Podolan w pobliżu Wiśnicza. Gdy wpadł do jednego domu i siłą próbował zabrać gospodarza do samochodu, 12 letni syn złapał siekierę i rozpłatał komendantowi głowę. W tym samym czasie nadleciały dwa kuku-ruźniki, ostrzelały i zbombardowały wioskę. Pozostali policjanci, przestraszeni, że świat się kończy, zostawili ciało komendanta i uciekli w nieznane.
      Pod koniec listopada 1944 roku ja odrabiałem lekcje, Stryj Władek pisał referat na maszynie ukrywanej za szafą w tzw. izdebce, a Ojciec rąbał drzewo na podwórku. Wtedy nadjechał motocykl z trzema Niemcami. Stryj schował maszynę za szafę, wziął rewolwer i czekał na najgorsze. Ja rzuciłem książki pod łóżko i wybiegłem na podwórze. Zorientowałem się, że chodzi im o kwatery. Oświadczyłem, że mamy duże pomieszczenie i że możemy przyjąć na kwaterę kilku żołnierzy. Zgodzili się. Odtąd przez sześć tygodni mieszkaliśmy z trzema Niem-cami razem, w jednej izbie. Wśród nich był młody lejtnant, mój imiennik Ferdynand z poznańskiego. Ja nie przyznawałem się do znajomości niemieckiego. On starał się z nami zaprzyjaźnić i czynił próby, by go włączyć do organizacji podziemnej. Twierdził, że już za miesiąc będą tu Rosjanie. Nie daliśmy się namówić na jego propozycję bojąc się prowokacji. Była to jednostka oczyszczające tereny przed frontowe w czarnych mundurach. Lejtnant Ferdynand ubrany w galowy mundur odjechał na Święta Bożego Narodzenia na urlop. Ze łzami w oczach, że to już koniec wielkiej Rzeszy. Ja nadal uczęszczałem na lekcje, nosiłem prasę i raporty. W połowie grudnia, wieczorem, oficerowie niemieccy rozłożyli w naszej izbie mapy i przy lampie karbidowej zacięcie dyskutowali. Zrozumiałem, że szykują za kilka godzin obławę w rejonie Wieruszyc dla odbicia uprowadzonego przez partyzantów generała niemieckiego. W pewnym momencie jeden z oficerów zwrócił uwagę, że jestem zainteresowany ich dyskusją. Złapał mnie za ramię i zapytał czy znam niemiecki. Lejtnant Fedynand zaprzeczył, ja udawałem, że nic nie rozumiem. Teraz najważniejszą sprawą było wybiec z domu i zawiadomić "Gałązkę. Udało się, chociaż nie bardzo mi wierzono. Sygnały poszły dalej i gdy zmotoryzowani żołnierze niemieccy przybyli do pomieszczeń, gdzie był przetrzymywały generał jeszcze parę godzin wcześniej, nikogo nie zastali. Generał parę godzin został przewieziony dalej. Pościg jednak trwał nadal. Partyzanci żądali od generała oświadczenia, że w zamian za uwolnienie więźniów w Krakowie zostanie wypuszczony na wolność. Nie zgodził się. Wyrok został wykonany, gdyż nie można było narażać innych za przetrzymanie niebezpiecznego łupu.
       W styczniu ruszyła ofensywa frontu wschodniego. Słychać było wybuchy zniszczonych mostów na rzece Wiśle w Krakowie, naloty kukuruźników oczyszczających przedpole zbliżającego się frontu. Wieczorem 18 stycznia 1945 roku siedzieliśmy bez światła słuchając odgłosów coraz silniejszych zbliżającego się frontu. Jak wiemy była to śnieżna i mroźna zima. Wtem drogą jechała na nartach grupa niemieckich żołnierzy. Zatrzymali się coś wkładali w śnieg. Jeden zaczął iść w kierunku naszego domu. Jak się potem okazało wkładali miny prze-ciwpancerne a kilkadziesiąt metrów dalej zabrali mieszkańca do pomocy w niesieniu amunicji. Ustawili się na wzgórzu w Wieruszycach i przez kilka dni wstrzymywali napór Rosjan. Tymcza-sem w parę godzin potem ukazali się konni jeźdźcy. Wpadli do mieszkania z okrzykiem gdzie giermańcy, a zaraz potem pytali czy mamy w domu zegarki i wódkę. Ojcu zabrali zapalniczkę, która zapalał lampę naftową. Takie było nasze pierwsze spotkanie z bohaterską armią czerwoną. Po nich ruszyła kawaleria ciągnąc armaty, amunicję i piechota. Wtem kilka wybuchów min. Wciągnięto do naszego mieszkania kilku rannych i na naszych oczach amputowano im ręce i nogi. Przez kilka dni pełno było żołnierzy sowieckich zgłodniałych, wymęczonych, źle ubranych, ale z pepeszami. Odgłosy wojny trwały przez kilka dni. Uszkodzono kilka czołgów, dział, zabito paruset żołnierzy. To ostrzeliwała grupka Niemców ze wzgórza Wieruszyckiego. W tym czasie drogą Bochnia-Gdów-Myślenice-Wadowice-Żywiec ciągnęły całe kolumny żołnierzy niemieckich. Dopiero pod Żywcem została ta armia doszczętnie rozbita i wzięta do niewoli. Natomiast żołnierze radzieccy szli w ciemno i ginęli jak muchy. Dopiero na zakończenie ofen-sywy, gdy już nie było słychać erkaemów użyto koło naszego domu katiuszy. Przygotowania do jej odpalenia poprzedziły całe ceremonie. Ustawianie. Otoczenie żołnierzy nam również polecono oddalić się, otworzyć usta, zatkać uszy i położyć się na ziemi. Huk rzeczywiście był okropny, ale Niemców już nie było.
        Tak, więc dnia 19 stycznia 1945 roku Trzciana była wolna od Niemców. W kilka dni później dotarł do nas rozkaz Naczelnego Dowództwa z Londynu, że z dniem 15 stycznia 1945 roku AK zostaje rozwiązana. Nie podano żadnych instrukcji i zaleceń. Zarówno Leon Skumiel jak i mój stryj Władek Kita rozkaz o rozwiązaniu AK przyjęli do wiadomości i mu się natychmiast podporządkowali. Co więcej, żeby nie drażnić bezpieki, zaraz po tym, obaj opuścili Trzcianę, wyjeżdżając zresztą w różne strony Polski. Zrobili to tak szybko, że nawet Ojciec długo nie znał adresu swego brata. Wiadomo było, że się ożenił i podjął pracę w jakiejś szkole. Później się okazało, że była to ta sama szkoła w Czchowie koło Rybnika, w której rozpoczynał pracę przed wojną. Ja z kolei, po zdaniu matury, zacząłem studia na Krakowskiej Poli-technice. I nagle któregoś wiosennego dnia 1948 roku dowiaduję się, że mój najdroższy wychowawca i dowódca, Stryj Władysław Kita został aresztowany. Podobno przyszła do jego domu bezpieka i nie przedstawiając żadnych zarzutów zabrała go ze sobą. Wkrótce zgłosiła się do mnie jego żona w ciąży. Od niej dowiedziałem się czegoś więcej. Otóż, bezpieka oskarżyła Stryja o nielegalne posiadanie broni. Sprawa więc poważna. Z tą bronią było jednak tak, że gdy Stryj opuszczał Trzcianę włożył do walizki pamiątkowy, bo z partyzantki, pistolet. Walizkę jednak skradziono mu na dworcu w Krakowie wraz z kilkoma dokumentami. I tak, po nitce do kłębka bezpieka, po latach doszła do Władka. I to starczyło, żeby go aresztować. Odtąd ślad po nim zaginął. Szukaliśmy go w Bochni, Krakowie, ale bez rezultatu. W Wielki Piątek poszedłem jeszcze raz na komendę UB w Bochni i udało mi się otrzymać wiadomość o przewiezieniu Stryja do więzienia na Montelupich w Krakowie. W tym samym czasie rozpoczę-ły się aresztowania w Trzcianie. Zabrano Tomasza Bujaka "Gałązkę" i wielu innych z kompani AK w Trzcianie. Co gorsze, znaleziono cały arsenał dobrze utrzymanej broni i amunicji. Roz-poczęło się intensywne szukanie adwokata, aby poznać zarzuty oskarżenia. Co tydzień chodziłem z ciocią do, rzekomo, bardzo wpływowego adwokata. A on obiecywał nam, że wszystko jest na najlepszej drodze. Nawet ułatwiał możliwość przesyłania paczek Stryjowi. Po kilku miesiącach ,w lipcowy wieczór - mecenas oświadczył, że w dniu następnym odbędzie się roz-prawa. Ma jednak dla nas złą wiadomość. Z dokumentów oskarżenia, jakie udało mu się uzyskać, wynika że czeka Stryja dożywocie. Pytam, mocno zdenerwowany, dlaczego przez tak długi czas nas uspokajał i co my teraz mamy zrobić. Oświadczył, że jedyną osobą, która Stryja może uratować, jest mecenas Beck. Ale on nie ma do niego dojścia. Wyrwałem protokół oskarżenia i biegiem udaliśmy się, z płaczącą żoną, pod wskazany adres. Gdy wpadliśmy do poczekalni - sekretarka oświadczyła, że mecenas już nie przyjmuje. Mocno zdenerwowany wpadłem do pokoju Beka i dosłownie, ze łzami w oczach, zacząłem błagać o pomoc. Mece-nas, o dziwo wzruszył się naszą wizytą i powiedział, że spróbuje coś zrobić, chociaż jest bardzo mało czasu. Obiecywał jednak, że przyjdzie na rozprawę. Rozprawa odbyła się w więzieniu. Otrzymując specjalna przepustkę zgłosili się na Montelupich moi rodzice, siostra Zofia, stryj Józef i żona Władka. To, co tam zobaczyłem przekroczyło wszelkie wyobrażenie, jakie krążyły o istniejącej sprawiedliwości. Aresztowanych wprowadzano do małych salek. Za biurkiem siedział młody oficer z czerwonymi otokami na czapce. Sam był oskarżycielem i sędzią. Stryja zmizerowanego i skutego w kajdany nie mogłem poznać. Blady, z oczami niemal bez wyrazu, a gdy nasze wzroki spotkały się - rozpłakałem się jak dziecko. Tymczasem wszystko odbywało się wg z góry przygotowanego scenariusza. Sędzia prokurator odczytał w skrócie akt oskarżenia i zakończył, że za te czyny grozi kara dożywocia lub kara śmierci. Wtedy zabrał głos mecenas Beck. Sędzia mu stale przerywał. W końcu orzekł, że wyrok będzie ogłoszony o godz. 15.00. Gdy wychodziłem z sali, jako ostatni, zobaczyłem jak mecenas doszedł do sędziego, chwycił za bary i rzekł: - Ty go musisz wypuścić! A wychodząc rzekł do mnie: - Przygotujcie hotel dla wuja. Będzie wolny.
Gdy go prosiłem, aby przyszedł na ogłoszenie wyroku oświadczył, że to zbyteczne! Rodzicom i żonie stryja w skrytości powiedziałem, co słyszałem, ale nikt nie wierzył. Przyszliśmy na ogłoszenie wyroku, wcześniej zamawiając hotel dla rodziny ze Śląska. Odczytywanie wyroków odbywało się błyskawicznie. Za najmniejsze przewinienia wyrok brzmiał 5 lat. Wreszcie wprowadzono Władka, znów skutego i postawiono przed sędzią. Nagle słyszymy: - Obywatel jest wolny!! Czy obywatel wnosi zastrzeżenia co dotychczasowej odsiadki ? Ja nie wytrzymałem i krzyknąłem głośno: - Nie! Sędzia polecił oświadczyć się stryjowi. Ten bezwiednie powtórzył: "nie". Wówczas sędzia polecił go rozkuć i orzekł, że około 18.00 można będzie obywatela Kitę Władysława wypuścić. Byliśmy bardzo szczęśliwi i wprost nie wierzyliśmy czy to jawa czy sen. Na drugi dzień zgłosiłem się do mecenasa Beka z podziękowaniem i zapyta-niem, ile mamy zapłacić. Uścisnął mi rękę i powiedział, że nic. Ośmieliłem się zwrócić do niego z prośbą o obronę Tomka Bujaka. Zdecydowanym głosem odpowiedział negatywnie i zalecił bym z takimi sprawami do niego się więcej nie zwracał.
     W następnych dniach odbyła się w więzieniu na Montelupich rozprawa akowców z jednostki z Trzciany. Tomasz Bujak i inni otrzymali po 15 lat wiezienia. Sam "Gałązka " przesiedział 8 lat we Wronkach. Wyszedł po gomułkowskiej odwilży w 1956 roku. Rozmawiałem z nim po zwolnieniu. Był zmaltretowany i zastraszony. Nic nie chciał mówić, ani o przeszłości, ani o wiezieniu Po kilku latach zmarł, zostawiając po sobie ośmioro dzieci. Ten wyrok, ta historia, to poświęcenie się dla sprawy tylu wspaniałych - choć przecież bardzo skromnych ludzi - dowodzi, że są wartości w polskim narodzie, które ujawniają się w każdym pokoleniu i że tą wartością najwyższą jest miłość Ojczyzny. I sentencja druga, którą zrodziła się na sali sądowej więzienia na Montelupich. Z pozoru sprzeczna, ale oczywista w powojennej rzeczywistości, że nie warto angażować się w życie polityczne, że kierować się należy tylko wartościami i że najtrudniej być uczciwym człowiekiem. To wszystko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nigdy nie wstąpię do żadnej organizacji politycznej, nie zapiszę się do żadnej partii. I tego przyrzeczenia udało mi się dochować.

Kraków 2001 r.

wstecz